„O guacamole” – ucieszyłam się widząc zieloną pastę. Nabrałam pełną łyżkę i wsadziłam w usta. Następne dziesięć minut, było jednymi z najgorszych w moim życiu. Na Mauritiusie wszechobecna zielona papka nie jest rozdrobnionym awokado. Jej skład to zmiksowane w całości zielone papryczki chili - zmieszane z czosnkiem, olejem roślinnym, doprawione solą i cytryną „do smaku”. Ogień.
Na narodową kuchnię maurytyjską niewątpliwy wpływ mieli kolonizatorzy. Wpierw na tej położonej nieopodal Madagaskaru afrykańskiej wyspie pojawili się Holendrzy, a następnie Portugalczycy. Zapisali się oni w historii kraju tym, że zjedli wszystkie ptaki dodo i przetopili wszystkie żółwie na olej. Kolejno Francuzi i Brytyjczycy panowali na tych terenach. Połączenie kuchni afrykańskiej, hinduskiej i francuskiej dało początek smakom kreolskim. A Brytyjczykom wyspa zawdzięcza sprowadzenie robotników z Indii, którzy przywieźli ze sobą swoje żywieniowe zwyczaje. Dla przeciętnego turysty, lokalne smaki są najbardziej zbliżone do kuchni indyjskiej właśnie.
Naszą przygodę z lokalnym pożywieniem zaczęliśmy od naleśników zakupionych z przenośnego wózka. Wracając ze zwiedzania La Vanilla Nature Park, w którym odnawia się populację żółwi, poczuliśmy głód. Jak na zawołanie po lewej stronie samochodu (na Mauritiusie obowiązuje ruch jak w Wielkiej Brytanii) ukazał się mocno zdezelowany, kiedyś biały, wózek. Pod dużym parasolem, chroniącym od słońca, a owego dnia bardziej od ulewnych deszczy, kryła się drobna Hinduska. Porozumiewając się łamaną francuszczyzną udało nam się zakupić Dholl Puri. Jak wyczytałam później, owe placki przygotowuje się z dodatkiem zmielonego żółtego grochu. Do środka nakłada się różnego rodzaju sosy (w tym curry z czerwonej fasoli). Danie jest wegetariańskie. A na koniec sprzedająca zadała pytanie „pimente”? Czyli, pikantnie? Jeżeli zdecydujemy się na wariant pikantny, to przed zawinięciem brzegów naleśnika, zostanie on polany pastą z czerwonego chili. Je się z papieru, a koszt to 2 zł.
Dholl Puri, to najpopularniejszy street food w kraju
Z tego samego wózka zakupiliśmy jeszcze dwie sztuki Gateaux Piments. Te przypominające falafel kulki przygotowywane są z długo moczonego żółtego grochu (ziarna moczy się minimum przez 12, a najlepiej 24 godziny). Następnie miksuje się je na gładką pastę i dodaje szczypiorek, kolendrę, sól i wszechobecne chili. Całość miesza się i formuje małe kulki, które następnie wrzuca się na gorący olej. Gateaux Piments jest popularnym daniem śniadaniowym. Miejscowa ludność spożywa je w bagietce nasmarowanej masłem i popija herbatą.
Eksperymentując dalej zakupiliśmy też jedno Chana Puri. Są to małe drożdżowe kuleczki, smażone na głębokim tłuszczu, z wkładem z ciecierzycy. Sprzedająca rozrywa odrobinę kulkę i wlewa do środka ostry sos. Pycha.
Po skosztowaniu wszystkich przekąsek z pierwszego wózka, udaliśmy się na drugą stronę ulicy, by zobaczyć co sprzedaje konkurencja. Identyczny wózek i identyczna, na pierwszy rzut oka, starsza Hinduska zaproponowała nam smażonego kurczaka i zupę.
Tutaj wersja bardziej ekskluzywna z miejscem do siedzenia. Na stole miseczka z „pimente”, którym można częstować się do woli. Coca- Cola wypita tak na wszelki wypadek. Kurczak okazał się wynalazkiem bardzo zbliżonym do amerykańskiego fast-food’u. Najgorszym wyborem tego dnia niewątpliwie okazała się zupa. Była ona zrobiona z soczewicy, ale miała dziwną kleikowatą konsystencję.
Bawiąc na plaży kilkakrotnie natknęliśmy się na food trucki sprzedające „noodles”, czyli popularny również w Polsce smażony ryżowy makaron. Jest to niewątpliwie azjatycki wpływ na kuchnię wyspy. Za koszt ok 10 zł można zakupić talerz makaronu z kurczakiem, krewetkami, mięsem, jajkiem i warzywami. Uwaga, jako że większość wyspy to wyznawcy hinduizmu i islamu, mięso to zazwyczaj baranina. Nie trafiliśmy ani razu na wołowinę, czy też wieprzowinę.
Piwo jest bardzo popularne w miejscowościach turystycznych. Można pić je na plaży, ale limit dla kierowcy, to zero promili.
Mauritius słynie z upraw trzciny cukrowej, stąd pochodzi też słynny Dark Muscovado, czyli ciemny cukier trzcinowy. Innym towarem eksportowym wyspy jest herbata. Zwiedzanie plantacji typu Bois Cheri, połączone z degustacją lokalnej herbaty, jest dobrym pomysłem na pochmurny dzień. W firmowym sklepie możecie zakupić herbatę (ceny są jednak wyższe niż w zwykłym supermarkecie) oraz lokalny rum.
W piękną, upalną pogodę zechce się wam pić. Koniecznie uzupełniajcie wodę w organizmie. Na każdym korku można kupić świeży sok, kokosy ze słomką, czy też sok z trzciny cukrowej. Na targu stoją też budki z zimną wodą z cytryną, sokiem z granatu, czy też z dodatkiem wanilii. Koszt plastikowego kubka to ok 1zł. Jak już jesteśmy na targu, to w stolicy kraju – Port Louis, ale też w każdym innym mieście, możecie obkupić się w świeże owoce. Na uwagę zasługują tutaj mango, ananasy (dużo słodsze od tych dostępnych u nas w kraju), marakuje i liczi. Oraz te mniej znane: longan – podobne do liczi, z pestką w środku, przed zjedzeniem trzeba obrać ze skórki; graviola, której smak porównywalny jest do liczi i mango razem wziętych, słynnie z właściwości leczniczych; czapetka samarangijska w wyglądzie przypominająca gruszkę, w smaku mało wyraziste chrupiące jabłko.
Oprócz owoców warto też zaopatrzyć się w przyprawy i palące papryczki. Można zakupić już takie przesuszone i zapakowane lub świeże na wagę. Wszystkie palą niemiłosiernie. I od razu zima w Polsce nabiera rumieńców.
Teresa Grzywocz